Jest wiele nauk i dziedzin wiedzy i mądrości jest wiele,

                                                                                                                                                                   1

że aż strach je wszystkie wspominać, gdyż nie jedno, nawet najdłuższe życie ludzkie nie starczyłoby na wymienienie choćby odrobinki, choćby tyle co za paznokciem brudu się mieści , tej wiedzy ludzkiej przeogromnej.

A pośród wszystkich tych mądrości i nauk najważniejszą jest etnografia, w szczególności zaś górali polskich. Pomiędzy zaś naukowcami z pasją zajmującymi się ową jakże doniosłą dziedziną jest pani profesor Anna! Pracuje ona na stanowisku w uczelni zacnej, a choć jeszcze całkiem młodej, to już wielce zasłużonej w dziedzinie badań ludoznawczych.

Nie raz na bezdrożach i dróżkach górskich, błotnistych ścieżynach wiodących przez zapomniane wsie, tak zwane zadupia, których to wsi obecnie dramatycznie mało, nad czym ubolewa Anna, dojrzeć można wysmukłą sylwetkę owiniętą we wzorzystą chustę nakrapianą czerwonymi różami, jako ongiś powszechnie bywało. Postać ta przemierza przestrzenie od chałupy do chałupy, a raczej już teraz od murowanego, dwupiętrowego domu z licznymi zabudowaniami gospodarczymi i toyotą na brukowanym podwórzu, do murowanej czteropiętrowej willi zamienionej w ekskluzywny hotel dla turystów, z mercedesem na krytym granitową kostką ułożoną w fikuśne wzory, dziedzińcu.

Tą chuścianą sylwetką jest właśnie etnografka Anna, która wsparta na sękatym kosturze pozdrawia mieszkańców mijanych domów starodawnym:

– Niech będzie pochwalony, – i zadaje interesujące pytania – Jak to dawniej bywało i jak to teraz jest?

– A dzień dobry, – odpowiadają jej sympatyczni ludzie i kiedy mają czas to zapraszają do środka, a kiedy nie mają, nie zapraszają.  Najczęściej nie mają, gdyż każdy swoją robotą zajęty i Anna idzie dalej mocniej ściskając kostur w delikatnej dłoni.

Żeby usłyszeć gwarę którą sobie Anna szczególnie upodobała, zapuszczać się musi w przysiółki odległe, między lud surowy a nieobyczajny, który jeszcze tylko tam pozostał.

Razu jednego, wędrując tak dotarła na halę rozległą z dziesięcioma szałasami z fantazją wśród traw rozrzuconymi, między którymi liczne owce i barany swobodnie się pasły.

Z każdego budynku unosił się pachnący dym i widać było w ciemnych wnętrzach których nie broniły otwarte szeroko odrzwi, oświetlonych jedynie blaskiem żywego ognia, górali trudniących się wyrobem tradycyjnych oscypków.

– A skąd to jesteście? – zapytała Anna małego chłopca przebiegającego z odpustową pukawką wykonaną z różowego plastiku.

– A shańtela! – zawołał chłopczyk i machnął pukawką wskazując nieokreślony kierunek.

Anna uradowała się wielce, gdyż usłyszała tak piękną gwarę. Podeszła do najbliższego szałasu i po starodawnemu Boga pochwaliwszy oczekiwała stosownej odpowiedzi.

– Moje uszanowanie pani! – doleciał ją głos i z kłębów dymu i pary wychynął przystojny góral ubrany jak należy.

– Przyszła pani jak przypuszczam przyjrzeć się produkcji regionalnych serów. Proszę bardzo!

Anna nieco zbita z tropu przekroczyła próg gościnnej bacówki.

                                                                                                                                                                   2

– Jan Gąsienica Magister, magister inżynier, – przedstawił się młody góral.

Na pytające spojrzenie Anny odpowiedział.

– Magister to mój przydomek, ale i wykształcenie, dlatego dodałem tytuł naukowy z małej litery.

Zatoczył szeroki łuk ręką.

– Zastosowałem tutaj innowacyjną metodę wytwarzania tradycyjnych wyrobów serowarskich przy pomocy prasy hydraulicznej sterowanej komputerem z regulowaną siłą nacisku. Do każdej porcji mleka precyzyjnie, przy pomocy odpowiedniego oprogramowania odmierzamy ilość zakwasu celem zainicjowania procesu powstawania sera. Nie muszę dodawać, iż sól odważamy również z niezwykłą dokładnością, a sam przebieg wędzenia zamknięty jest w stosownych ramach czasowych 72 godzin. Nic mniej, nic więcej.

Anna, całkowicie zaskoczona takim fachowym wywodem zdołała tylko spytać:

– A skąd macie prąd do komputera i całego tego…

– To najmniej skomplikowane, – odpowiedział młody, przystojny i wykształcony góral. – Tam, za krzakami są tace baterii solarnych.

– A ten chłopiec? – zapytała znowu Anna.

– E, to Józuś Gąsienica, trochę taki, wie pani – i tu zakręcił wskazującym palcem na czole,- dziadek go wychowuje.

Co oznaczało, że – dziadek go wychowuje, Anna domyśliła się w lot. Znaczyło to, że dziadek mówi do wnuka piękną, starogóralską gwarą!

– A gdzie ów dziadek, – nalegała Anna.

– Władek Gąsienica Przaśny? – spytał młody góral, jakby chcąc się upewnić. – Tam, na końcu jest jego szałas, za bacówką Klimka Gąsienicy Palinki.

I Anna pospieszyła pożegnawszy się tradycyjnym – Ostańcie z Bogiem!

– Do widzenia szanownej pani! – odpowiedział młody, przystojny góral i zniknął we wnętrzu szałasu, a raczej laboratorium serowarskiego.

Anna pomaszerowała we wskazanym kierunku dziarsko wymachując kosturem.

Daleko na granicy lasu, gdzie kończy się hala a zaczyna ściana potężnych jaworów, jodeł i buków o srebrnej jak brzuch pstrąga korze, stał szałas obszerny, wrośnięty w ziemię, pochylony, pokryty liszajem wieków całych które mu minęły zostawiając na nim swój nikczemny ślad.

Z szałasu wyszedł góral stary na ciupadze wsparty, jakoby szarym mchem obrosły, zgarbiony brzemieniem lat. Spod krzaczastych brwi patrzyły zamglone, ale bystre i chytre oczy.

– Niech będzie pochwalony! – zawołała swoje Anna

– Ahoj! –  odkrzyknął starzec.

– Ahoj? – zdziwiła się Anna.

– A pływałek kiejsik po morzu,- odpowiedział góral.

– To jesteście marynarzem? – ponownie zdziwiła się Anna.

                                                                                                                                                               3

– Ino na Morskim Oku! A wleźciez panicko do nuka! – góral szeroko otworzył odrzwia

swojego domostwa skąd buchnął gęsty dym zmieszany z parą wodną i całą gamą nieprzyjemnych zapachów, czyli po prostu smród.

Anna uderzona aromatami zachwiała się silnie, ale instynktownie wsparła się na wiernym kosturze.

Góral przyjrzał się spod oka odurzonej Annie.

– Nie wleziecie panicko?

– A nie, dziękuję, tu sobie postoję, – odrzekła Anna głęboko zaczerpnąwszy powietrze.

– To se hań stójcies beskurcyjo jedna! – krzyknął stary baca, znikając w ciemnym

wnętrzu szałasu i z wielkim hukiem zatrzaskując za sobą ciężkie odrzwia.

– Dziadek tacy jus som! – powiedział mały Józuś, który z nienacka zjawił się u kostura

Anny.

 – Ale kie panicko kcecié ś niem pogádać, to ino bez dziure! – dodał i pociągnął Annę za sobą.

Zaprowadziwszy ją na tył szałasu obok wygódki, wskazał otwór w ścianie z którego unosiła się woń wędzonego sera.

– Dziadek bez tom dziure gádajom!

Anna pochyliła się nad otworem. Można było, przy odrobinie samozaparcia, wytrzymać.

– Hej góralu! – zawołała, – mam jedno pytanie!

– Stófke! – dało się z wnętrza słyszeć zdecydowany i silny głos.

Anna w lot pojęła i podała do dziury sto złotych. Krzepka dłoń pochwyciła banknot wciągając go do wnętrza.

– Czy wy jesteście najstarszym góralem! – drżącym głosem spytała Anna.

– Nie! – krzyknął góral.

– To kto jest i gdzie go znajdę?

Z ciemnego wnętrza dobiegły ją odgłosy charczenia i spluwania.

– To następne pytanie, a nawet dwa. Bedom jesce dwie stófki!

Anna z bólem serca sięgnęła do swoich skromnych zasobów pensji etnografki, wyjęła 200 zł, ale wstrzymała się na sekundę.

– Nie! Stówa i tylko stówa! – zawołała zdenerwowana.

– Niek bedzie 150! – krzyknął góral i wystawił przez dziurę w ścianie gróźlastą, reumatyczną, skręconą jak konar wiązu dłoń.

Już gotowa dać w tę dłoń kolejne pieniądze Anna nagle się powstrzymała, zmięła w garści banknot gdyż duch odwagi wstąpił w jej gołębie serce etnografki.

– Nie, nie ma mowy! – zawołała.

– Rachunek, kasa fiskalna, potwierdzenie, wydruk! Inaczej urząd skarbowy szałas wam tak przewietrzy, że ruski miesiąc popamiętacie!

Anna usłyszała jakieś inne odgłosy, szczęk żelaza, serię starodawnych madziarskich przekleństw w rodzaju – basamazania, teremtete, co bardzo ją, ze względu na badania

                                                                                                                                                                  4

językowe ucieszyło. Po chwili w otworze ukazała się wąsata gęba i padły zdecydowanie łagodniej wypowiedziane słowa:

– Dejcies pani jesce stófke to syćko wám powiém jak na świętéj spowiedzi. Ino nie piścies, nie donościes, nie róbcies holofu, bo ślag tradycyja trafi!

– Pół stówki! – wysyczała przez zęby Anna.

– Bedzie, – odpowiedział po sekundzie wahania stary baca.

Anna tryumfowała.

– Czy wy jesteście najstarszym rodem góralem, a jeśli nie, to gdzie oni mieszkają?

Powoli cedziła słowo za słowem spoglądając bacy prosto w oczy. O tak, Anna potrafiła być stanowcza!

Oblicze bacy złagodniało, spoczciwiało i spokorniało, mechata twarz rozjaśniła się nieco.

– Pani, powiem wam syćko jak ksiendzu na spowiedzi, ino nie piścies do kryminalnyk urzędów. Já tu nie nájstarsy, ja ino Gąsienica. Ale jest som górále starsi panicko, rody starse, starozytne, ze strach o nik gádać!

Tu  ściszył głos niemal do szeptu, że słychać było szum wiatru w jodłach na gór szczycie.

– Górále pani od Gąsieniców starse, cośmy ik het stela przegnali, wyzenili prec!

– Gdzie? – drżącym głosem spytała Anna, bo nigdy wcześniej o tym nie słyszała.

– Do dalekiej Rumunije, – wyszeptał baca. – A terás jus idźcies pani, – wydyszał błagalnie,

a głos mu drżał z wysiłku i słabości.

– Gdzie w Rumunii? – zawołała Anna.

– Timisoarze, – ledwie co zdołała Anna dosłyszeć.

Baca zniknął w ciemnościach koliby. Za Anną pojawił się nagle mały Józuś dźwigający w drobnych rączkach jakąś zardzewiałą rurę z jajowatym kształtem na jednym końcu.

– Idzcies pani, bo bede strzéláł!

Anna z przerażeniem rozpoznała w rękach Józusia granatnik ręczny zwany z niemiecka pancerfaustem.

– Święci pańscy, dziecko, odłóż to! – Zakrzyknęła Anna, chwyciła kostur i pognała w dół

hali prędko jak wiatr halny.

– Świtnieście to dzadku z kija wyzdajał, – powiedział mały Józuś do starego bacy który

wyszedł był z szałasa i spojrzał za uciekającą hen etnografką.

Stary splunął na ziemie pod nogami rzęsiście.

– Półtora stófki ino dała beskurcyja, wereda jedna. Hebáj ze Józuś, kup mi piwko, a sobie coca colę!

Wczesną jesienią, gdy słońce jeszcze wciąż fest grzało, a na rumuńskich straganach kłębiła się orgia owoców i jarzyn wszelakich rodzajów, smaków i kolorów, etnografka Anna, zaopatrzona w swój słynny kostur wyruszyła na podbój Timisoary. Przystając to tu, to tam dopytywała o najstarszych górali polskich. Mówiła po polsku i jakąś angielską gwarą, a jej

                                                                                                                                                                    5

interlokutorzy po rumuńsku tak, że niezwykle trudno było się dogadać. Właściwie, w ogóle dogadać się nie mogła. Nareszcie jakiś Cygan, który był onegdaj nad Wisłą i rozumiał podstawy naszej mowy: – Dejcie piniondza, dejcie pane na bółke! – za odpowiednią opłatą wytłumaczył Annie, że na północ od miasta Timisoary są jacyś Polacy, którzy dali mu kiedyś na bułkę, a nawet na masło!

Nie zastanawiając się długo, ruszyła Anna we wskazanym kierunku. Zrazu szło jej się żwawo brukowanym chodnikiem, by po mniej więcej godzinie kontynuować swoją wędrówkę żwirowanym poboczem, gdyż chodnik się skończył. Najpierw mijała wielkie domy, potem fabryczki i warsztaty, by na dalekich przedmieściach znaleźć się między podmiejskimi willami rozrzuconymi z nonszalancją wśród malowniczych pól. Napotkaną ludność pytała o kolonię Polaków: – Polonia, Polonez, gdzie, where, oú, kuda?, ale żaden z zagadniętych nie był w stanie udzielić jej zadowalającej odpowiedzi. Zmęczona, ale nie zrezygnowana usiadła na przydrożnym kamieniu. Słońce chyliło się ku zachodowi i ukośnymi promieniami cięło rozedrgane w upale powietrze. Anna zastanawiała się gdzie schroni się przed nocą, gdy nagle tuż obok zatrzymał się mały Fiat 126 pe i z okienka wychyliła się zatroskana twarz starszego mężczyzny. Mężczyzna ów zagadał coś po rumuńsku. Anna uniosła brwi:

– Nie rozumiem.

– A, to wyście panicko z Polski? Zeście sie pewnie straciła na ceście. Hebájcies do fiacika to was wezne na nocnik!

Anna w lot pojęła z kim ma do czynienia.

– Na nocnik! – zawołała doskonale rozumiejąc starodawne słowo ostałe jeno w góralskiej gwarze, oznaczające po prostu nocleg, a nie przenośny urynał.

Dojechawszy na piękne osiedle, gęsto ale z kulturą zabudowane, etnografka z zadowoleniem odkryła w fasadach budynków elementy tradycyjnej architektury Podhala, a to fizoły, a to ptáski, a to gadziki i pieski w drewnianych odrzwiach i obramieniach okiennych. Płoty zdobne były w wymyślnie laubzegą wyrżnięte leluje.

– To wy jesteście polscy górale osiedli w Rumunii? Czyli to prawda! – radowała się Anna.

– Józek Pocwarka Stawowy, – przedstawił się góral który Annę fiacikiem przywiózł.

– A tamoj siedzi Antek Pocwarka od Lasa, we w téj chałupie Franek i Maryśka Pocwarki Śklárze, haniok zaś Pocwarki – Wypśniki, a za zadniéj strony Pocwarki Zabajárze.

– Jakie? – zdziwiła się Anna.

– Zabajárze panicko, bo óni starśnie radzi widzą jeść lody zabajone, stąd ten przydomek. Te Gąsienice to sie nam tak naprzykrzyli, tak nas nukali, żeśmy se powiedzieli: Lepiej jus pódźmy stela! I my s tego Podhala pośli i tu zaśli!

Anna po dniu pełnym wrażeń z trudem zasnęła, choć łóżko było miękkie, pościel porządnie nakrochmalona, a siennik czuć było prawdziwym sianem.

Rano obudził Annę cudny aromat świeżo parzonej kawy.

– Tak więc trafiłam na najstarszych rodem górali, – cieszyła się Anna popijając i jedząc słodkiego moskalika.

Ni stąd ni z owąd pojawił się znajomy Cygan.

                                                                                                                                                                                 6

– Pani, dejcie na bółke, to wam cosi powiem!

Anna spojrzała na niego z litością.

– Ale co? Ja już wszystko wiem. To są najstarsi górale!

Cygan nie ustępował.

 – Dejcie pani na bółke z masłym i kiełbasom to wam powiem!

Anna będąc ciekawa i miłosierna zarazem, a ciekawość z miłosierdziem daje interesujące wyniki, wręczyła Cyganowi rumuński banknot o wysokim nominale.

– Pani, – zaczął Cygan, – Tam za tą górką są inni górale, idźcie tam!

I zniknął, to znaczy gdy Anna spojrzała we wskazanym kierunku już go nie było. Nie było też pościeli suszącej się na żerdzi, ale to tylko drobiazg.

Podziękowawszy za gościnę Anna chwyciła w garść swój nieodłączny kostur i wspięła się na górkę. Spojrzała przed siebie. Pod nią rozpościerała się malownicza dolina z malowniczo rozrzuconymi domami wśród malowniczych łąk na których malowniczo pasły się owce, a malownicze traktory pykając rytmicznie z kominów zaorywały zżęte niedawno pola. Choć przypomniały jej się słowa pewnego rolnika: – A gówno z taką malowniczością! Do sklepu daleko, drogi polne, deszcz spadnie to błota po kolana! – postanowiła pójść tam, w dół, w dolinę.

– Pójdę tam! – rzekła do siebie i poszła.

Pierwszy napotkany człowiek przedstawił się jej tak, że Anna już wiedziała, iż tu są właśnie ci jedyni, najstarsi rodem, sam rdzeń i korzeń, przegnani przez zazdrośników z Podhala i to jest jej największe, etnograficzne odkrycie życia!

– Jędruś Motyl Krzemienny!

Piękny góral podał Annie dłoń i poprowadził pomiędzy opłotki.

koniec

(stary problem: co było wcześniej: jajko czy kura? Gąsienica, poczwarka motyl, a może motyl, poczwarka, gąsienica?

słowniczek wyrazów gwarowych w kolejności występowania:

shańtela – stamtąd

ino – tylko

do nuka – do wnętrza

bez – przez

holof – hałas

o nik – o nich

ik – ich

het – daleko

stela – stąd

wyzenić – wygonić

hebáj – skocz

moskolik – placek pieczony na blasze np. z mąki owsianej i ziemniaków

leluje – lilie

tamoj – tam

haniok – tam

zadnia strona – z tyłu