Czy istnieje sztuka współczesna?

  Czy istnieje sztuka współczesna? To znaczy nie taka dziejąca się tu i teraz, czego niewątpliwie mamy liczne przykłady, ale taka która posiada wyjątkowe cechy wyróżniające ją na tle wcześniejszych epok. Coś charakterystycznego tylko dla niej.

Cóż za niedorzeczne pytanie, obruszy się niejeden kurator, krytyk, kierownik galerii czy wreszcie artysta uprawiający poletko współczesności w kulturze.

Istotnie, takie pytanie mogą zadawać tylko ignoranci, ludzie zupełnie nie rozumiejący tematu i tak zwanych wyzwań które stawia dzisiejszy czas.  Nieoświecona ciemnota gubiąca się w mrokach przeszłości, do której i ja, doktor w dziedzinie sztuki piękne niewątpliwie się zaliczam. Dobrze zgrany kwartet wymieniony powyżej który opanował czołowe galerie sztuki ( sztuki muszę dodać, bo mamy dzisiaj również galerie handlowe, gdzie reguły są zrozumiałe i jasne) przekopuje owe poletko nowoczesnymi narzędziami sofizmatyki tak pokrętnej, iż czytając objaśnienia do „dzieł” (same „dzieła” bez objaśnień tracą swój sens i przesłanie) gotów jestem uwierzyć, że oto ktoś coś dla mnie odkrył, a ja mam przed oczyma wybitne artystyczne exemplum.

Mam jednak w sobie coś co nazywa się zdrowy rozsądek i co jeszcze większość z nas posiada. Jednakże ów stan umysłu jest przez postępową grupę permanentnych rewolucjonistów potępiany w czambuł i uważany za bastion zatęchłej przeszłości który należy z mózgu czym prędzej wyrwać by uczynić ludzkość szczęśliwą. Słowem, by zaakceptowała brewerie epoki, czyli kupiła to wszystko czym dzisiaj  z braku rozumu gardzi, gdyż o to w tym wszystkim chodzi.

Tak proszę państwa, nie czarujmy się. Rzecz jasna chodzi o akceptację, afirmację, a na końcu o kupno. O forsę tu chodzi, każdy bowiem żyć z czegoś musi, czymś za prąd zapłacić i coś do garnka włożyć, żeby sobie pojeść.

Co zrobić, żeby kupa w worku została zakupiona? Wyeliminować konkurencję. By to uczynić trzeba po temu stworzyć odpowiedni mechanizm. Wystarczy opanować instytucje które mają fundusze. (Z tą kupą nie przesadziłem. Mamy wiele przykładów skutecznego sprzedania ekskrementów jako dzieła sztuki). To na początek. Z czasem należy doprowadzić do tego, by z otwartego rynku sztuki usunąć twórcę uparcie posługującego się akademickim sztafażem, czyli tradycjonalistę, przebrzydłego konserwatystę, to znaczy kogoś takiego według którego np. rzeźba to trójwymiarowe coś wykonane z bardziej lub mniej trwałego materiału co można podziwiać bez uciekania się do prestidigitatorskich wyjaśnień krytyków i kuratorów, podobnie obraz to olej lub akryl itp. na płótnie czy desce który przedstawia kogoś, coś lub nic, za to pełen jest intrygujących barwnych lub monochromatycznych plam. Żeby to się jednak udało, należy wykształcić nowego odbiorcę, oświeconego nowym światłem jedynie słusznej i wyłącznie obowiązującej kultury, który precz odrzuci ckliwy pejzaż i portret, zręcznie uformowaną bryłę brązu czy kamienia, dzięki czemu zacofani artyści zdechną z głodu, a tryumf odniesie właściwie rozumiany postęp.

Artysta, krytyk, kurator i galernik jeść muszą. Walczyć więc trzeba o klienta. Talent jest darem, obojętne czy Opatrzności, czy pogańskiej muzy, trzeba jednak coś mieć w genach, jakąś umiejętność którą należy wykształcić, zbudować, wzmocnić i ćwiczyć.  Najłatwiej talent sprawdzalny jest w muzyce. W filharmonii nie każdy zagrać może. (To, że Katarzyna Kozyra coś tam w operze próbowała nic nie znaczy. Kariery muzycznej, nawet gdyby chciała, zrobić nie miała prawa). Fałsz okaże się zaraz, już w pierwszej nucie. A, i jeszcze literatura. Grafomania się po prostu nie sprzeda. Można rzecz jasna postarać się o sponsorów i wydać drukiem coś co do literatury zalicza się tylko dlatego, że składa się z liter. Półki księgarskich magazynów uginają się od smutnych efektów wytężonej pracy umysłów którym Pan poskąpił talentu, niestety diabeł obdarzył twórczą weną. W nadmiarze.

O mało nie zapomniałem o teatrze i balecie. Janusz Kidawa we wspaniałym filmie „Grzeszny żywot Franciszka Buły” pokazał amatorski zespół podwórkowych artystów zwanych elwrami. I pięknie. Ale raczej żaden z nich nie mógłby zagrać Hamleta.  Gdyby któryś z nich to zrobił, efekt byłby odwrotny. Miast dobrego dramatu wyszłaby kiepska komedia.

Jednakże, jeśli ktoś chce być artystą, doprawdy od dawna nic już nie stoi na przeszkodzie, by nim być.  Przeszkodą nie jest nawet brak elementarnego talentu. Odwrotnie raczej, sam talent (rozumiany tak jak być powinien, czyli po staremu i ciemnogrodzku) istotną zawadą być może, na drodze tworzenia nowych dzieł o niezwykle ważkch treściach i  rewolucyjnym przesłaniu.  Należy odrzucić wszystko co stare i przy pomocy nowych mediów, nowych środków wyrazu nowe tworzyć.  Ale to już było. Już kiedyś tak postępowano. Wszelkie „izmy” na takim działaniu się opierały. Różnica polega jednak na tym, że ci tworzący niegdyś, coś jednak umieli.

Niedawno w prawdziwe rozbawienie wprawił mnie dowcip trójki  uczonych którzy w sprytny sposób odkryli  prawdziwe oblicze pseudonauki gender. Otóż napisali sporą ilość tekstów zupełnie idiotycznych i opartych na z gruntu fałszywych przesłankach które czołowe pisma genderowe z dumą, jako odkrywcze wydrukowały na swoich łamach.  Nie ma sensu zamieszczać tutaj tematów owych dysertacji, odsyłam do internetu. Wystarczy wpisać  Trójka naukowców obnaża absurdy na uczelniach. Dlaczego wspominam o genderyźmie?

Ponieważ wyraźnie widać synergię pseudonauki gender z ową sztuką która zajmuje się podobnymi problemami i podobne problemy „bada” stosując odpowiednio pozbawiony formy i treści przekaz. Pseudosztuka.

Poza wszystkim, artysta niczego nie bada, gdyż badaniami zajmuje się nauka i medycyna, a sztuka nauką nie jest. Artysta tworzy. Zabawne są takie stwierdzenia, których garść znalazłem w internecie: Artystka bada relacje między przyrodą a człowiekiem; Artystka bada cielesność; Artystka bada różne klisze płciowe; Artysta bada przyczyny obecnych kryzysów… itp. wesołe przykłady.

Czołowymi galeriami sztuki zawładnęli lewicowo liberalni działacze. Pchają się oni również na uczelnie wyższe, których absolutne opanowanie jest tylko kwestią czasu i geriatrii.  Jeszcze u nas jako tako stare się trzyma, ale gdy umrą ostatni przedstawiciele zaprzaństwa, czyli ci którzy potrafią posługiwać się, niekoniecznie  pędzlem i dłutem, ale przede wszystkim sensem, matuzalemy ciemnogrodzkiej tradycji, wszystkie wydziały akademickie ogarnie postępowy szał sztuki–nic.

Studia gender i cała związana z tym poprawność polityczna kneblująca usta, w imię rzecz jasna wolności i równości wszystkim niemyślącym poprawnie, mają się bardzo dobrze. Jedynie Węgrzy, zatęchły Wschód, okrutnie zacofani i ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu wygnali je ze swoich uczelni precz. Ale u nas dobrze jest. Za zachodnią granicą jeszcze lepiej, tam tryby postępu obracają się wartko. Znam przykład pewnej uzdolnionej (autentycznie) absolwentki jednego z naszych liceów plastycznych która dostała się na studia  w amsterdamskiej Akademii Sztuk Pięknych. Kazali tam jej wszystko zapomnieć, cały talent schować głęboko w kieszeń i zacząć od początku, jakby była analfabetką. Po miesiącu takich studiów rzuciła to wszystko w diabły. A tak pięknie zapowiadała się jej kariera. Sztuka-nic.  Kilka lat temu w drezdeńskiej Akademii oglądałem dyplomy magisterskie, spośród których wyróżniała się pokreślona i zapisana niechlujnie drobnym maczkiem kartka ze zwykłego szkolnego zeszytu, przyklejona na środku szarej ściany.  Dla mnie bomba! Biorąc pod uwagę dominujące prądy współczesnej sztuki, kariera zapewniona. Wystarczy konsekwencja i upór. No i rzecz jasna krytyk wyposażony w bogaty słownik sofizmatów.

Nie każdy może przeprowadzać chirurgiczne operacje, nie każdy może naprawić samochód ani nawet zbudować karmnik dla sikorek.  Trzeba mieć do tego wykształcenie i umiejętności. Ale artystą może być każdy. Tu nic nie trzeba umieć. Czysta komunistyczna idea w praktyce. W filmie Czapajew Georgija i Siergieja Wasiliewów z 1934 r. a więc ze szczytowego okresu tryumfu lewicy w praktyce, widzimy scenę kiedy ów słynny Czapajew, głos ludu, chce zastrzelić człowieka usiłującego wytłumaczyć mu, że ktoś niewykształcony, niepiśmienny nie może dostać dyplomu lekarskiego. – Jak to! Nie pozwalacie chłopu doktorem zostać? , krzyczy ów ideowiec i sięga po broń.

Cóż, dzisiaj według liberalno lewicowej filozofii artystą każdy być może, czego skutki są równie bolesne dla ducha odbiorcy jak efekty działania lekarza konowała dla ciała.

Ale to stać się musiało. Świat ludzki tak jest skonstruowany, że wszystko wydarzyć się musi, każda możliwość musi zostać zrealizowana. Artystą może być każdy, powiedział Joseph Beuys, a wcześniej Duchamp udowodnił, iż każdy przedmiot może być dziełem sztuki.

Przykładów mamy miliony. Milo Moiré, idealnie spreparowana lalka z silikonowym biustem spaceruje nago po ulicach Dusseldorfu, „rodzi” jaja wypełnione barwnikami itp. Marni Kotak urodziła w galerii sztuki dziecko, robiąc z tego swoisty performance. I takie temu podobne „dzieła” razem z łóżkiem Tracey Emin. W ubiegłym roku odwiedziłem w Gdańsku Galerię Miejską gdzie obejrzałem wystawę wykombinowaną przez Paulinę Ołowską. Ołowska to szczególny przykład osoby niezwykle obrotnej, która absolutne braki talentu maskuje tupetem i pewnością siebie. Dzięki temu zdobyła popularność i pieniądze, a jak już się raz wlazło w te buty, to maszynka sama kręci się dalej. Z kuratorskiego tekstu do wystawy „Metoda”  dowiadujemy się, iż przez główną sprawczynię na wystawę zostali zaproszeni inni trzej artyści. Niestety, jak się okazuje, dwóch z nich: Hasior i Wieczorkiewicz nie żyje. Jak można nieboszczyka zaprosić nie wiem, ale może autorka wystawy wie. W innym miejscu kuratorskiego opisu czytamy: W zaproponowanym zestawieniu prac artystka z powodzeniem wynajduje fascynujące psycho-folkowe napięcia i pokłady wewnętrznych sprzeczności; eksponuje nadrealistyczne mikrofermentacje powstałe na osi czasu. Skłaniając się ku endemicznym formom sztuki, zestawiając nieoczywiste fragmenty materii w przestrzeni galerii, tworzy osobliwe nostalgiczno-futurystyczne tableau. Szczególnie urzekły mnie owe mikrofermentacje na osi czasu. Posługując się tego typu nowomową każdą banalną inscenizację czy przedmiot można opisać tak, że widz do reszty zgłupieje i uwierzy w wielkość i przesłanie owej sztuki. Odsyłam do tego co wyżej napisałem o obnażeniu, ośmieszeniu tzw nauki gender przez opisanie zupełnie niedorzecznych eksperymentów ale przy pomocy „mądrze” brzmiących wyrazów. To samo zjawisko zachodzi w umysłach kuratorów sztuki. W ubiegłym roku widziałem również wystawę Ołowskiej w Stedelijk w Amsterdamie. Wspaniała aranżacja żywcem zdjęta z witryny eleganckiego sklepu oferującego materiały na suknie i garnitury. I tyle. Ale jaki smakowity opis!  Że pozostanę już przy Gdańskiej Galerii Miejskiej. Tegoroczna wystawa Angeliki Fojtuch, cały jej dorobek wyświetlany na ścianach i ekranach tchnął potworną nudą i wtórnością. Brak jakiejkolwiek formy, a treść płytka i pozbawiona znamion intelektu. Nie wiem, czy celowym zabiegiem było wypuszczenie powietrza z  dwóch prymitywnych gumowych lalek pornograficznych które smętnie „kłaniały” się nielicznym widzom, czy też para z nich uszła sama i stały się dosadnym symbolem całej sztuki Fojtuch. Ale jakie recenzje, niemal wstrząsające! Nikt nie powie, że król jest nagi? Może tylko ciemniak taki jak ja. Żałosny czy raczej komiczny był performance „artystki” która uczepiona nogi męskiego macho (facet koniecznie z puszką piwa) wrzeszczała: Biegnij, ku…  biegnij! Na filmiku z tego show  można było przyjrzeć się zaskoczonej publice, która to uśmiechała się nieśmiało, to robiła zażenowane miny nie wiedząc jak się w konfrontacji z takim „artystycznym wydarzeniem” zachować. Dowcip żywcem wyjęty z rysunkowego kawału, który dawno temu w jakimś piśmie widziałem. Miało  być feministycznie o sytuacji kobiety jako kuli u nogi, a wyszło głupio. Ale Galeria Miejska jest jedną z wielu opanowanych przez lewicowo liberalny światek do którego nikogo spoza branży się nie wpuszcza. Z niekłamaną radością obserwuję również brewerie pani profesor  feministki, waginistki jak sama się nazywa, Iwony Demko. Wykłada (się) na krakowskiej ASP. Cóż, na fali terroru poprawności politycznej trudno było odmówić takiemu indywiduum pracy w tejże uczelni.  Razem z podobnymi sobie dziewojami w 2014 r. unosiła spódnicę pokazując co tam ma pod spodem. Ale jakoś tak mimo wszystko z lękiem, skromnie, w ukryciu, o świcie. Nie chodziło nam o to żeby po prostu złapać kogoś na ulicy i pokazać mu waginę. Chodziło o nasze wewnętrzne przeżycie kiedy stoisz w przestrzeni miejskiej i musisz się zmierzyć sama ze sobą, ze swoim własnym wstydem. To są olbrzymie emocje, z którymi walczysz, transgresyjne przeżycie. cytat za nowaorgiamyśli.pl :Różowa owca wydziału”. Tak więc transgresyjnym przeżyciem jest pokazanie genitaliów. No cóż. Taka transgresja jaki umysł. A stańże na rynku w samo południe latem, kiedy tysiące turystów nawiedzi Kraków i gdy zagra trąbka z mariackiej wieży dźwignij kieckę. Albo lepiej pojedź pod meczet w Kolonii i tam uprawiaj ekshibicjonizm. Czekam jeszcze, aż któregoś dnia na jakiejś uczelni zagnieździ się profesor penisista maskulinista onanista i zacznie publicznie prezentować swoją filozofię sztuki. Ponieważ nazwanie czegoś sztuką tworzy rodzaj silnego azylu dla wszelkich wybryków, do izolatki ów odkrywczy artysta nie pójdzie, a być może nawet w imię wolności sztuki otrzyma państwowe stypendium?

Otóż sztuka współczesna istnieje, a ty uświadom sobie ciemnogrodzie, że wszystko jest sztuką i artyście wszystko wolno, a tobie nie, gdyż na tym polega liberalizm i demokracja, zacofańcu jeden!

dr Piotr Bies w dziedzinie sztuki piękne-3.XI 2018